Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mija właśnie 51 lat od GRUDNIA 1970. Wywiad z Henrykiem Mierzejewskim - uczestnikiem tamtych wydarzeń

Aleksandra Polewska-Wianecka
Aleksandra Polewska-Wianecka
Mężczyźni niosący ciało martwego Zbyszka Godlewskiego wymieniali się. Henryk Mierzejewski był jednym w nich. Widać go na także na tym zdjęciu: ostatni rząd, pierwszy z prawej.
Mężczyźni niosący ciało martwego Zbyszka Godlewskiego wymieniali się. Henryk Mierzejewski był jednym w nich. Widać go na także na tym zdjęciu: ostatni rząd, pierwszy z prawej. Archiwum prywatne
"Janek Wiśniewski padł!" - któż z nas nie słyszał refrenu tej piosenki? Są takie piosenki i są takie fotografie, które stają się ikonami wydarzeń historycznych. Fotografią, która symbolizuje wydarzenia Grudnia 1970 roku na Wybrzeżu jest ta, na której anonimowi mężczyźni niosą ulicą Gdyni ciało młodego, zabitego stoczniowca, Zbyszka Godlewskiego. To właśnie o jego śmierci powstała później znana ballada z refrenem: „Janek Wiśniewski padł!”. Jednym z niosących zabitego Zbyszka mężczyzn był Henryk Mierzejewski, mój rozmówca.

Ile miał Pan wtedy lat? Był Pan chyba równie młody co Zbyszek?

Zbyszek był młodszy. Zginął mając 18 lat, ja w styczniu miałem skończyć 22 lata. W Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni pracowałem od 1969 roku i jednocześnie uczyłem się w wieczorowym Technikum Budowy Okrętów. W grudniu 1970 roku, po ogłoszeniu przez rząd podwyżek cen na produkty spożywcze, w stoczni gdyńskiej - podobnie jak wcześniej w gdańskiej - zawiązał się w związku z tym strajk. Wyszliśmy ze stoczni do miasta skandując hasła „Chodźcie z nami!”, „Precz z podwyżkami”, czy „Dla Gomułki suche bułki”. Jedyną osobą z miejscowych władz, która zechciała z nami rozmawiać i do tego poparła nasze postulaty był Jan Mariański przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej. Jego wsparcie wprawiło nas niemal w euforię. Kiedy wracaliśmy od przewodniczącego Mariańskiego, spontanicznie stworzyliśmy Komitet Strajkowy, a do ochrony jego członków powołano Milicję Robotniczą. Do tej drugiej zgłosiłem się na ochotnika. Potem rozeszliśmy się do domów. Mieszkałem wtedy przy Kapitańskiej, w hotelu dla uczących się. Tego dnia jednak postanowiłem, że nie będę tam nocował. Pojechałem do domu rodziców mojej narzeczonej Ewy, dziś żony, do Chyloni. Pozwolili mi zanocować u siebie.

Tymczasem nocą, na Kapitańskiej, miała miejsce pacyfikacja.

Milicja w nocy urządziła obławę na ten hotel. Mieszkali tam młodzi stoczniowcy. Duża grupa pracowników strajkującej stoczni w jednym miejscu. Byli podani jak na tacy, więc na nich padło, to oni mieli oberwać tej nocy za strajk w stoczni „Komuny Paryskiej”. Urządzono im przesłuchania, tzw. ścieżki zdrowia, wywieziono do więzienia w Wejherowie.

Dziś nie wszyscy mogą wiedzieć, czym były „ścieżki zdrowia”, więc może wyjaśnijmy, że to ironiczne określenie tortur stosownych w PRL przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa, zwłaszcza wobec działaczy opozycji, polegające na biciu pałkami aresztanta biegnącego między dwoma szeregami bijących. Ale co było dalej?

Jednego ze spacyfikowanych wtedy kolegów spotkałem 10 lat później. Mówił, że wywieziono go wtedy do Rosji. Do dziś nie wiem, czy to prawda. Po prostu powtarzam, co mówił. W każdym razie nie wolno mu już było wracać na Wybrzeże, pracował na Śląsku i miał zakaz kontaktu z ludźmi od nas. Tamtego wieczoru, 16 grudnia 1970, w domu rodziców Ewy oglądaliśmy wystąpienie Stanisława Kociołka, który wzywał stoczniowców, by następnego dnia wrócili do pracy. Następnego ranka pojechałem z Ewą trolejbusem do Gdyni, zaczynała o 6.00, pracowała w Dalmorze. Jadąc, zobaczyliśmy mijając stocznię szpaler czołgów. W trolejbusie wybuchła panika. Kiedy ją podprowadziłem pod zakład już było słychać strzały. To było tego feralnego czwartku 17 grudnia. Poszedłem w kierunku stoczni i zobaczyłem naprzeciw mnie skrwawiony tłum. Dosłownie: skrwawiony. Ludzie biegli i krzyczeli: „Mordercy!”. Na stacji Gdynia Stocznia tłum wchodził na kładkę między torami, a od strony stoczni padały strzały - wspomina. - Byli zabici, ranni. Rzucaliśmy kamieniami. Z tej bezsiły, złości za strzelanie do ludzi, chcieliśmy walczyć.

Jak wyglądała śmierć Janka Wiśniewskiego?

Przysłowiowy Janek Wiśniewski nazywał się Zbigniew Godlewski, miał 18 lat. Nie widziałem jego śmierci, usłyszałem tylko słowa: zabili go. Stało się to na ul. Czerwonych Kosynierów, dzisiaj to ul. Morska. Nie znałem go, ani ludzi, z którymi chwilę później wziąłem na ramiona jego ciało. Niosło się go bardzo ciężko, bo martwe ciało jest bezwładne, wyślizguje się z marznących rąk. Dotarliśmy do dworca Gdynia Główna i tam zdecydowaliśmy, że musimy zorganizować coś na kształt noszy, jakąś deskę czy coś takiego. Kolega wystawił drzwi z zawiasów, były to drzwi toalety z baraków stoczniowych, które tam stały. Położyliśmy ciało Zbyszka na nich i ruszyliśmy dalej do miasta. Cały czas był nad nami helikopter, robili nam zdjęcia, zrzucali świece dymne. Do dziś pamiętam, jak ludzie wybiegali ze sklepów na ulice z wiadrami wody, wyłapywali te świece i gasili w tej wodzie. Ktoś przyniósł nam krzyż dla Zbyszka. To właśnie z helikoptera zrobili nam to słynne zdjęcie, jak niesiemy Zbyszka.

Na zdjęciu widać pięciu mężczyzn niosących ciało zabitego. Który z nich to Pan?

Ja to ten ostatni z lewej. Kiedy weszliśmy na ul. Podjazd rozległ się straszny huk, jakby z czołgu strzelili ślepakiem, ale to chyba jednak była petarda. Ten huk tak nas przestraszył, że zostawiliśmy wtedy te drzwi ze Zbyszkiem i uciekaliśmy, gdzie się dało: w bramy, w podwórka, do budynków. Wkrótce potem inni ludzie podnieśli martwego Zbyszka z ziemi i ponieśli go dalej, a pochód ruszył za nimi. Nieśli też zakrwawioną flagę Polski.

Jedenaście lat później nadszedł kolejny historyczny grudzień.

W 1980 roku nadal pracowałem w stoczni gdyńskiej. Andrzej Kołodziej wzywał w sierpniu do strajku solidarnościowego ze stocznią w Gdańsku. Dobrze pamiętałem Grudzień ’70 roku, więc się do Andrzeja przyłączyłem. Wkrótce zostałem delegatem do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, byłem przy podpisywaniu Porozumień Sierpniowych. Zakładałem „Solidarność” w gdyńskiej stoczni i Komitet Budowy Pomników Ofiar Grudnia 1970 w Gdyni. W grudniu 1981 miałem jechać do Szczecina na spotkanie w sprawie Karty Stoczniowca. Z powodów rodzinnych poprosiłem o zamianę. Za mnie do Szczecina miał ktoś pojechać, a ja za niego miałem uczestniczyć w obradach Komisji Krajowej w Gdańsku. Kiedy 12 grudnia wróciłem do domu koło północy, nawet nie zdążyłem się rozebrać. Zabrali mnie i przewieźli do Strzebielinka. Ale towarzystwo miałem dobre! Był ze mną w celi m.in. późniejszy prezydent Lech Kaczyński.

Dziękuję za rozmowę.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na konin.naszemiasto.pl Nasze Miasto